poniedziałek, 25 marca 2013

Wakacje

Wakacje na uniwersytecie japońskim to luksus, którego pozazdrości mi każdy polski student. Zdając wszystkie przedmioty w odpowiednim czasie można mieć calutkie dwa miesiące wolnego do wykorzystania na tysiąc różnych sposobów. Czas pomiędzy zakończeniem jednego semestru a rozpocząciem drugiego upłynął mi głównie na podróżach i spotkaniach. Najpierw szalony Hongkong i Filipiny, pożegnania, potem moc przywitań w Polsce i powrót do Japonii, z siostrą u boku na otarcie łez za wszystkimi pozostawionymi w ojczyźnie.
Ponieważ azjatyckie wojaże wydają się być już tak daleką przeszłością, ograniczę się w kilkuzdaniowym opisie. Zobaczyłam inny kawałek Azji, odważyłam się na podróż w nieznane, wsiadłam w tyle samolotów i innych środków transportu, że teraz świat stoi przede mną otworem. Pokochałam Hong Kong, ale też znienawidziłam smród tamtejszego jedzenia, wyleżałam się na zapas i opaliłam na Filipinach. Ale do rzeczy.

Hong Kong

Wcale mi się nie chciało jechać. Tydzień rzed podróżą zasiedziałam się w moim małym pokoiku w Kodairze, trochę chorując, trochę spotykając się po raz ostatni ze znajomymi wyjeżdżającymi na stypendia zagranicze lub wracającymi już do domu, tęskniąc za Polską i chcąc już wracać. Z niechęcią trochę się spakowałam i wsiadłam w autobus do Osaki, bo stamtąd mieliśmy wylot (prawie się na niego spóźniając, bo w ten dzień zima zaskoczyła drogowców w Tokio i 1/3 pociągów była odwołana, co znacznie utrudniło nasz transport z Kodairy do centrum). No ale zdążyliśmy, ja, Vittorio, Martin i Alexis, żadne z nas nieprzygotowane do rozpoczynającej się podróży... Potem jeszcze transport na Kansai Airport, malutki terminal Peach airlines i jesteśmy w HK.
Miasto przywitało nas o jakieś 15 stopni wyższą temperaturą niż w Tokio i nocnym autobusem kursującym regularnie z lotniska do centrum. Po pewnych trudnościach znaleźliśmy w końcu nasz hostel i znaleźliśmy się w tym mini pokoju, z mini łazienką użyteczną aż do bólu: w kabinie prysznicowej znajdowała się muszla klozetowa, czyż to nie błyskotliwe? (później okazało się, że to standard w tutejszych domach, aby oszczędzić na miejscu).
Hong Kong to ciekawe miasto, które chyba nigdy nie zasypia. Tyle się mówi, że to Tokio jest nocną stolicą świata, ale jak dla mnie to ulice HK są pełne życia i ludzi. Może to zasługa dzielnicy Mong Kok, w której mieszkaliśmy (gdzie mieszkają głównie 'lokalsi'), a może to bardziej europejski charakter tej dawnej kolonii brytyjskiej, nie wiem. Faktem jest, że całą noc ludzie gromadzili się przy budkach z jedzeniem na wynos, zamawiając coś lub grając w jakąś bliżej nieznaną mi grę,  nocne autobusy kursują regularnie, a dzielnica rozrywkowa na wyspie Hong Kong w niczym nie przypomina sztywnej Shibui, gdzie ludzie raczej chowają się w pubach czy klubach, przenosząc się  jedynie z jednego miejsca do drugiego.
No i morze! Kowloon, czyli kontynentalna część Hong Kongu, ma wspaniałą promenadę, po której można się po prostu przechadzać lub usiąść na chwilę i gapić się na wieżowce i neony przeciwległej wyspie Hong Kong albo na góry rozciągające się w głębi lądu. Widok, który się chyba nie nudzi. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale obecność wody zwykle wpływa u mnie pozytywnie na ocenę miasta!
Jeszcze w międzyczasie podróż do Makao, która okazała się bardziej szalona, niż myśleliśmy, gdzie powitaliśmy Nowy Rok chińsk, zjedliśmy kolację we włoskiej restauracji (tak żeby popróbować trochę lokalnej kuchni ;)) i pomodliliśmy się razem z makaoczykami (?) w świątyni. Atmosfera wieczoru przypominała naszą Wigilię, bo to święto rodzinne, a noce modlitwy kojarzą mi się z naszą pasterką, dlatego mieliśmy trochę namiastkę nie do końca świątecznych Świąt spędzonych w Japoni...

Kilka zdań przewodnich tej części wyjazdu:
1. Dziękuję globalizacji za Mc Donalds! Jedzenie w HK było dla mnie tak wielką zagadką, a wszystko to, co zamówiłam, kończyło się wielką porażką, że z radością codziennie przekraczałam próg miejsca, do którego w Polsce poszłabym jedynie w akcie desperacji późnym wieczorem... Ilość burgerów, które spożyłam podczas tych 6 dni przekroczyło chyba moją roczną średnią ;)
2. W dzień jest za dużo ludzi, dlatego najlepiej zwiedzać miasto nocą, więc do południa budzikom śmierć! Być może wychodzenie z domu o 14 i śniadanie o 16 to nie jest zbyt turystyczne zachowanie, ale za to nocą można o wiele spokojniej przechadzać się ulicami zatłoczonego w dzień miasta!
3. Nieznajomość tutejszych obyczajów nie oznacza, że nie możemy wziąć w nich aktywnego udziału. Właściwie zupełnie przez przypadek trafiliśmy do HK podczas chińskiego Nowego Roku i podczas naszego pobytu mogliśmy uczestniczyć w jego hucznych (naprawdę!) obchodach. Prawdziwe tłumy hongkończyków i obcokrajowców gromadziły się na podziwianiu parady, fajerwerków czy noworocznych wyścigach konnych (na które wybrałam się sama, ale było ekstra, jak na naszym zielonogórskim żużlu, tylko jakieś kilka tysięcy więcej ludzi ;) i nawet zrobiłam zakład, a mój koń był drugi. Nic nie wygrałam, ale byłam z siebie bardzo dumna)
I choć Alexis opuścił nas w połowie wyjazdu to i było super, ale zmęczeni nieustającym gwarem i tłumem Hong Kongu z radością przenieśliśmy się do kolejnego punktu podróży.

 Niezjadliwe hongkońskie street food....

 Aleja Gwiazd i moi towarzysze podróży ;)


 Przygotowania do noworocznej parady.

 Czyli fotograficzna lista rzeczy, które powinniśmy zjeść czy zobaczyć. Nie wypełniliśmy połowy!

 Tsing Tao! Pyszne chińskie piwo!


 Słynny hongkoński The Peak, niestety cały we mgle, która w sumie dodawała magicznego uroku...


HK nocą.


 Noworoczne olłtarzyki ustawiane przed domem z owocami i innymi darami dla bóstwa.


 Wielkie Budda w HK


 Nowy Rok w Makao, najbardziej europejskim miejscu w tej części Azji.


 Bazar noworoczny z czerwonymi lampionami/wiatraczkami, które Chińczycy zanosili do świątyni, świecili i ozdabiali domy.


Noworoczne fajerwerki.


Widok na wyspę Hong Kong z promenady Tsim Tsa Tsung.

Czas na Filipiny
Z pięknego, nowoczesnego Hong Kong Airport musieliśmy przenieść się na małe, lokalne Clark na Filipinach, gdzie przyszło nam spędzić noc, czekając na kolejny samolot mający nas zabrać na małą wysepkę Boracay. Podczas moich przygotowań przed podróżą czytałam wiele na temat różnych lotnisk i warunków, jakie na nich panują, i według zamieszczonych opinii 'lotnisko Clark nadaje się do spędzenia tam nocy'. Hmm.... No OK, po 14 godzinach spędzonych w miejscu rodem z tarantinowskich filmów grozy zdążyłam się przyzwyczaić do tego miejsca, ale nie powiem, aby spanie na trawie i lotniskowych krzesełkach w towarzystwie karaluchów i brakiem wody w ubikacji było komfortowym lokum ;) Kiedy wreszcie wsiedliśmy w samolot odetchnęliśmy z ulgą. Po wczesniejszym o 30 minut lądowaniu na pasie startowym między krowami a kurami powitała nas filipińska rzeczywistość: z każdej strony nagabywali nas tubylcy proponujący transport na wyspę, który swoją drogą był kolejną przygodą, bo po 1,5 godzinnej podróży zatłoczonym vanem z grupą stereotypowych Polaków (o tak, spotkałam nas i w Azji! początkowa euforia szybko zamieniła się jednak w zażenowanie, gdyż choć byli mili i według ich opowieści naprawdę zwiedzili kawał świata, to ich główne zainteresowania ograniczały się do zapewnienia sobie alkoholowej rozrywki na wieczór... :/ ech, czy musimy potwierdzać stereotypy?), czekała nas jeszcze podróż łódką, masa opłat wszelakich (podatki, transfer, klimatyczne; a miało być tak tanio!) i podróż z dość nieograniętym kierowcą tricykla do naszego miejsca noclegu. Uch. Ale ostatecznie znaleźliśmy się w tym raju na ziemi, w przestronnym apartamencie, w domu pod palmami, kilka kroków od białej plaży i morza. Cóż więcej dodać. Codziennie pyszne śniadania w pobliskiej restauracji, soki z owoców tak dojrzałych, że nigdy nie piłam lepszych, idealnie świecące słońce, nie za mocno, ale wystarczająco, żeby się ładnie opalić (co robiłam codziennie aby zapewnić sobie dawkę uszczęśliwiającego promieniowania na kolejne kilka miesięcy) i piękne zachody, którym robiłam zdjęcia seryjnie. Aż ciężko było wyjeżdżać, zwłaszcza, że najpierw musieliśmy się pożegnać z Martinem, a po powrocie do Kodairy z Vittoriem. Ale cieszyłam sie też na nadchodzący powrót do Polski!!!


 Urocze lotnisko Clark.


 Jedziemy na Boracay!



Boska Biała Plażą.


 Tak upływały nam leniwe dni...


Zachód słońca jak z obrazka. Choć nasz nad Bałtykiem wcale nie gorszy!


Polska.
Bardzo tęskniłam. Na lotnisku, ku mojemu zdziwieniu, bo już szykowałam się na samotny transport z walizkami, przywitała mnie kochana siostrzyczka. Po drodze z okien autobusu z radością patrzyłam na zaśnieżoną Warszawę, zachwycając się każdym budynkiem i ilością przestrzeni, której tak brakuje w Tokio! Po noclegu w stolicy z rana wybrałam się do Poznania, wreszcie spotkałam z zapracowanym Grzesiem i pojechaliśmy do Zielonej Góry. Potem wszystko potoczyło się tak szybko, że zanim się spostrzegłam, już trzeba było wracać: spotkania z rodziną, znajomymi, kosmetyczka, fryzjer, lekarze, podróże między Zieloną a Poznaniem, ukochane kawy z Grzesiem w Starym Browarze, docenienie Poznania na nowo, Manekin, impreza u Wasila, spotkania, spotkania, spotkania. Ogromna garść wspomnień w tak krótkim czasie, który przypomniał mi, gdzie naprawdę należę i gdzie jest moje miejsce. Dziękuję wszystkim i już tęsknię!


A teraz, siostrzana podróż i powrót do dzieciństwa. Obiecujemy z Karo relację w najbliższym czasie :)

poniedziałek, 4 lutego 2013

Wiosna

Kiedy Polska zmaga się jeszcze z zimową szarością i pozostałościami po zimie (typu psie kupy na chodniku, pozimowy standard w Poznaniu!), do Japonii... zawitała wiosna! Wydaje się, że wraz z końcem zimowego semestru skończyła się również i zima. W ostatnim tygodniu każdy dzień był coraz bardziej słoneczny, pogoda zachęcała do spacerów, a obudziwszy się 2 lutego rano (tzn. o 14) i otworzywszy tarasowe oko, buchnęła na mnie pala ciepłego, wiosennego powietrza. Nie mogło obyć się bez małej przechadzki po okolicy!
 Nie wiem, co to za drzewo, ale kwitnie!


 Aktywni Japończycy w niedzielne popołudnie.
 Niestety, wraz z odchodzącą wiosną odchodzi też widok na górę Fuji z ostatniego piętra akademika.

Generalnie ostatni tydzień upłynął mi na zmaganiu się z dziwnym przeziębieniem i spotkaniach ze znajomymi wyjeżdżającymi na wakacje do domu albo żegnającymi się z Japonią na stałe. Jedno z takich spotkań odbyłam w pyyysznej wietnamskiej restauracji tuż obok naszego uniwersytetu! Prowadzona jest przez rodowitą Wietnamkę jako hobby, bo z racji, że mąż utrzymuje rodzinę, a ona sama ma na głowie 4 małe córki, nie może pozwolić sobie na otwarcie restauracji dłużej ni od 11 do 15. Pierwszy raz jadłam prawdziwą wietnamską kuchnię, oglądając zdjęcia koleżanki Wietnamki z pobytu w kraju i zdecydowanie muszę tam kiedyś pojechać!



papa Panda!

W piątek i sobotę żegnaliśmy się zaś ze znajomymi z akademika, najpierw w japońskim pubie (izakaya), potem w karaoke, a w sobotę elegancko ubrani na wytwornym party w akademikowej Plazie. Niejeden z nas uronił łzę, że dla wielu to już koniec japońskiej przygody i smutno się żegnać z przyjaciółmi... Lecz cóż, trzeba iść dalej i stawiać czoła nowym przygodom.

A właśnie, co do nowych przygód, to szykuję się na kolejną, wyjeżdżając w środę na tydzień do Hongkongu i tyleż samo czasu na Filipiny. Każdy wie, że trochę ze mnie cykor, więc oczywiście, że się boję jechać w nieznane, ale przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. A więc czekajcie na następne, tym razem hongkońsko-filipińskie raporty!

Po długiej nieobecności

Drodzy Fani, Wierni Czytelnicy!

Powracam po długiej nieobecności i od razu przepraszam wszystkich tych, którzy z niecierpliwością czekali na kolejny wpis z japońskimi wiadomościami. Zaniedbanie bloga to niefajna sprawa, bo jak nie uzupełniam go regularnie, to później zbiera się tyle rzeczy, o których warto napisać, że jest tego za dużo i ostatecznie nie piszę nic, oszołomiona ich ilością. A zawodzić rzeszy wiernych czytelników również nie można.

Ostatnie tygodnie, a właściwie ponad miesiąc, upłynęły mi bardzo intensywnie i kiedy znalazłam się na chwilę sama w pokoju, kalendarz wskazywał już 16 stycznia, śnieg za oknem, a na biurku sterta zadań semestralnych.
 Śnieg za oknem. Wygląda dnak w przeciwieństwie do Polski, tu zima trwała może dwa tygodnie...
 
Ale! Zanim przytłoczyły mnie szkolne papiery, korzystałam z uroków Japonii, wolnych dni i wizyty Grzesia.

Update: jest 4 lutego i za oknem 18 stopni, wiosna w pełni ;)
Update 2: po sesji zostało już tylko wspomnienie, a ja oglądam kolejny odcinek serialu. Ale o tym później, a teraz do rzeczy.


Święta.
Boże Narodzenie w Japonii nie przypomina w żadnym stopniu naszych Świąt. Owszem, ozdób choinkowych, drzewek bożonarodzeniowych i iluminacji jest bez liku, ale wszystko jest pozbawione tej magicznej atmosfery i jak dla mnie składa się po prostu na kolejny wymysł japońskiej popkultury. Dodatkowo, w grudniu złożyło mi się kilka prezentacji do zrobienia, trochę nauki i mimo, że był już przedświąteczny weekend, nie czułam tego lekkiego poddenerwowania i wyczekiwania na Wigilię, które do tej pory towarzyszyło mi co roku. Właściwie dopiero, kiedy usiadłam w kuchni, wałkując butelką wina ciasto na pierogi, z zakasanymi rękawami lepiąc dziesiątki ruskich i uszek na wieczorną kolację ze znajomymi, poczułam trud świątecznych przygotowań.

A nasza Wigilia? Była podwójna. Najpierw udaliśmy się do japońskiego domu, do którego zostaliśmy zaproszeni przez znajomych ze społeczności miasteczka Kunitachi i mogliśmy na własnej skórze doświadczyć japońskich 'Świąt'. Czyli: jedzą, piją, lulki palą. Tu butelka wytwornego szampana, sake, a na koniec tort z truskawkami, tak, symbol japońskiego Bożego Narodzenia. Brakowało jeszcze 'tradycyjnego' kurczaka z KFC (kolejny japoński rytuał na 24 grudnia) i byłoby idealnie-bożonarodzeniowo. Następnie udaliśmy się na kolację w gronie zagranicznych studentów. Każdy z nas przygotował typową potrawę ze swojego kraju, choć właściwie imprezę zdominowała lazania i gnocchi Francesco. Kto by pomyślał, że w Wigilię będę jadła włoską pastę... Ale moje pierogi też były niczego sobie! Ciast i słodyczy też był cały stół, więc w zasadzie niczego nie brakowało... No tak, trzeba było sobie jakoś zapełnić czas, ale wiele bym oddała, żeby po prostu zasiąść z rodziną przy białym obrusie, cisnąć się jak zawsze przy za małym stole i kłócąc o uszka. No cóż, za rok.
Tak mniej więcej wyglądała międzynarodowa Wigilia....
... a tak japońska!
A tu jeszcze tradycyjnie dla Mamy, złota choinka od jubilera Tanaka na Ginzie. W tym roku motywem przewodnim były postaci z bajek Disneya!

Sylwester.
A właściwie japoński Nowy Rok. To święto rodzinne i właściwie można powiedzieć, że w Japonii to właśnie pierwsze dni nowego roku odpowiadają naszemu Bożemu Narodzeniu. Otóż kiedy ja w Sylwestra wybrałam się na poszukiwanie kreacji na wieczór, większość Japończyków w pośpiechu robiła ostatnie zakupy na kilka dni wolnego, a w powietrzu czuć było atmosferę zbliżającego się czasu spędzonego z rodziną. I wtedy mi było smutno, że ja, tak obcokrajowiec, znieważam ich Święto, idąc wieczorem na imprezę, bo właściwie nie znam innego sposobu na spędzenie ostatniego dnia w roku. Sam Sylwester... Żadnego odliczania do północy, zapomnijcie o fajerwerkach, nawet Sylwester z Jedynką i Dwójką zapewnia więcej atrakcji niż Japonia. Tutaj wszyscy zbierają się w domu z rodziną, do północy oglądając coroczny konkurs śpiewania. Kiedy wybije już 24, je się makaron soba, tzw. toshikoshi soba (soba na przekroczenie roku) i idzie do świątyni złożyć pierwszą wizytę w Nowym Roku, modląc się o pomyślność. Czy nie przypomina to trochę naszego wigilijnego zwyczaju chodzenia na pasterkę?
A więc o by było bardziej japońsko, następnego dnia i my wybraliśmy się z Grzesiem na pierwszą wizytę w świątyni do świątyni Meiji w Tokio. Dotarliśmy tam koło południa i uwierzcie, było tłumnie! Jak na festynie. Staliśmy jakieś 2 minut w kolejce do świątyni, gdzie po dotarciu do celu wrzuciliśmy tylko pieniążka na jakąś białą ceratę rozłożoną przed ołtarzem, bo tyle w tym dniu składa się pieniędzy, że zbieranie ich w inny sposób byłoby uciążliwe. Po wyjściu ze świątyni z każdej strony stragany z jedzeniem, takoyaki, okonomiyaki, dango, no Winobranie jak się patrzy.
A po świątyni.. Czas na zakupy! W Japonii w pierwsze dni Nowego Roku króluje tzw. fukubukuro, czyli 'torebka szczęścia', której zawartość tradycyjnie jest tajemnicą. Każdy sklep przygotowuje swoje fukubukuro w promocyjnej cenie i kusi klientów. Ja ostatecznie zdecydowałam się na lucky bag z Body Shopu, ale kupiłam ją ponad tydzień później, dokładnie sprawdziwszy jej zawartość ;)


Nowy Rok.
Dzięki uprzejmości kochanej pani Harue i pana Yamady, mogliśmy z Grzesiem choć trochę doświadczyć prawdziwego japońskiego Nowego Roku. 2 stycznia zostaliśmy zaproszeni do domu państwa Yamada w Matsudo, prefektura Chiba (godzina drogi pociągiem z mojej Kodairy). Zostaliśmy ugoszczeni tradycyjnymi osechiryori, czyli potrawami noworocznymi. Są to pięknie przyrządzone i podane słodkie potrawy z fasoli, słodkich ziemniaków, mielonej ryby, właściwie co do, to inne osechi, więc ciężko nawet podać ich definicję. Przygotowuje się je w dużej ilości i właściwie cały okres Oshogatsu (nowego roku) upływa na ich jedzeniu. Tak nam smakowały, że po dwóch dniach ich jedzenia bolały nas brzuchy ;)
Tego dnia Grześ odbył swoją pierwszą wizytę w onsenie, czyli japońskich gorących źródłach pod dachem i od razu pokochał tę rozrywkę! (swoją drogą kto by nie lubił moczyć się w gorącej wodzie, w pięknej łaźni z widokiem na okolicę).
Razem z państwem Yamada pojechaliśmy nad brzeg oceanu, gdzie właściwie po raz pierwszy mogłam zetknąć się z bliska z japońskim morzem. Dziękujemy za całą gościnność!
 

 U państwa Yamada jemy osechiryouri.
 Wszystko ręcznie przygotowane przez panią Harue! Od lewej: to brązowe to konyaku, taka jakby galaretka z korzenia pewnej rośliny, to żółte u góry to pędy bambusa, potem marchewka z kapustą, ikra rybia, czarna słodka fasola, miks słodkich ziemniaków i kasztanów, mielona ryba (to z różową obwódką), warzywo zwane gobo (jakieś korzeniowe), potem pędy lotosu i kilka słodkich ziemniaków. Mieszanka wybuchowa!
 Tradycyjne 'ciasto' z mochi, czyli ubijanego ryżu, którym ozdabia się dom. Raczej niezdatne do spożycia, jak nasz baranek z cukru na Wielkanoc ;)
 Kolacja. Również z typowych potraw noworocznych.
 Nad morzem.
 Targ rybny.
 Latarnia.
 Pięknie tu, prawda?

 


Kioto.
Prosto z Matsudo udaliśmy się na nocny autobus do Kioto. Po długim poszukiwaniu przystanku autobusowego na ogromnej stacji Tokio, wsiedliśmy w końcu do ciasnego busa i przez 8 godzin podróżowaliśmy autostradą na zachód Japonii.
Co w Kioto? Zwiedzanie, zwiedzanie, zwiedzanie. To były tylko dwa dni, ale zobaczyliśmy naprawdę wiele, a Grześ wreszcie się cieszył z oglądania Japonii, jaką sobie wyobrażał: tajemniczą, pełną świątyń, małych uliczek i domków. A zdjęć zrobił setki!
 Minamiza, czyli teatr kabuki w Kioto.
 Droga do świątyni Kiomizu.


 Kiyomizudera.
 Świątynia Heianjingu. Zaczął nawet lekko padać śnieg.
 Ginkakuji., czyli Srebrny Pawilon.
 Hit wyjazdu! Przy schodzeniu z turystycznej trasy prowadzącej przez Drogę Filozofów natknęliśmy się na 'stołówkę Kioto', gdzie daniem dnia był kotlet. Uczta dla naszych europejskich żoładków!
 

 

 

 Przed pałacem cesarskim.
 Zloty Pawilon.
 

 

 Słynny ogród zen w Świątyni Śpiącego Smoka.
 I słynna misa do obmywania rąk.
 Zwiedzanie zakończyliśmy na nowoczesnym dworcu Kioto, gdzie nawet jest miejsce do urządzania ceremonii ślubnych. Ja w pawilonie ;)
 


Hakone.
Do kompletu naszych podróży dołączę również dwudniowy wyjazd do Hakone, również dzięki uprzejmości państwa Yamada! Hakone to tradycyjna miejscowość wypoczynkowa, znajdująca się na dawnym szlaku Tokaido prowadzącym z Tokio do Kioto. Dawniej to właśnie tutaj był 'punt graniczny', gdzie dokonywaniu kontroli podróżnych i zbierano myto. Ale właściwie to Hakone słynie głównie z pięknego widoku na górę Fuji i malownicze jezioro Ashiko. Góry, blask wody i roślinność Hakone tworzą naprawdę uroczy krajobraz. Zatrzymaliśmy się w ryokanie, czyli hotelu w japońskim stylu. Miejsce to szczyci się tym, że z kąpiąc się w hotelowych gorących źródłach można podziwiać górę Fuji. Niestety, pierwszego dnia musieliśmy się zadowolić 'jedynie' japońskim sake serwowanym podczas kąpieli, bo kapryśna góra Fuji nie pokazała swojego oblicza. Następnego dnia rano ukazała się jednak w całej okazałości, a wszystkie panie w kąpieli (przepraszam, aż ciśnie mi się na usta 'małpa w kąpieli', bo w onsenie to naprawdę się czuję jak taka rozwydrzona małpka pluskająca się w gorącej wodzie) nie szczędziły ochów i achów nad jej urokiem.
W ryokanie Grześ po raz pierwszy jadł kaiseki ryori, czyli mnóstwo malutkich dań podawanych w odpowiedniej kolejności, gdzie nawet zjedliśmy danie z trującej ryby fugu (ale była odpowiednio przyrządzona, trucizna wycięta, więc żyjemy).
 Jezioro Asiko i góra Fuji w tle.
 Jedno z wielu dań podczas kolacji, sashimi.
 Menu ;)
 Tajemnicze danie z ryby fugu. Sama ilość jest 'zabójcza' ;)
 Widok na górę Fuji z hotelowego pokoju o 7 rano.
 W siną dal statkiem!


 

 Zwiedzanie muzeum.
 Dawny punkt kontrolny na szlaku.
Soba, Tego nasze żołądki nie lubią :(

Było super. 14 stycznia Grześ wrócił do Polski, a ja do obowiązków na uczelni, które zajęły mi większość czasu do dziś.
Dalsze wieści wkrótce, a więc: stay tunned!