niedziela, 9 grudnia 2012

Mała wędrówka

Podniosły się głosy, że nie uaktualniam ostatnio bloga, więc w odpowiedzi na liczne prośby spieszę z nowym wpisem. Ostatnio mam dużo zajęć, a cały ostatni tydzień ubiegł mi w zasadzie na tworzeniu prezentacji na zajęcia, więc w nagrodę postanowiłam wybrać się w piątek na zakupy :) Tak wspaniale sobie ułożyłam plan, że piątki mam wolne od zajęć i tym sposobem weekend wydłuża mi się na 3 dni!
Na upragnione zakupy udałam się do miasteczka Kichijoji, oddalonego zaledwie kilkanaście minut pociągiem od akademika. Zdecydowanie nie jest to miejsce turystycznych wypraw, a raczej niebanalne miejsce spotkań Japończyków, którzy wiedzą, co dobre! Nie wiedziałam, gdzie na początku skierować swoje kroki, więc ślepym trafem wyszłam południowym wyjściem z dworca. I w sam raz trafiłam na uliczkę z małym sklepikami z oryginalnymi ubraniami, second-handami, stylowymi restauracjami i kawiarniami. Bez zakupów obejść się nie mogło, więc wynalazłam dwie koszule w dobrej cenie by zaspokoić swój zakupoholizm na jakiś tydzień ;)
Zachęcona dobrymi zakupami i atmosferą miasta poszłam trochę dalej i trafiłam na przepiękny, rozległy park w środku miasta. Jest tam i staw, na którym można popływać łódkami, i małe zoo, i nawet świątynia buddyjska, gdzie po długiej przerwie poszłam zrobić oteramairi, czyli klasnąć w dłonie, wrzucić pieniążka i poprosić o dobry los.
Zmarznięta i głodna poszłam do bardziej komercyjnej części miasta, coby się trochę ogrzać i posilić. Po nieudanej próbie założenia japońskiej karty kredytowej, wygłodniała zamiast szukać jakiejś wysublimowanej restauracji, poszłam po prostu do zwykłej knajpy, gdzie na co dzień posilają się zwykli Japończycy. Jest to sieć restauracji Matsuya, Yoshinoya czy Sukiya, które serwują prosty gulasz z wołowiny na ryżu, gyudon. Za naprawdę małe pieniądze można porządnie i smacznie zjeść, na pewno lepsze to niż Mcdonalds. (choć i tam zdarza mi się jeść, albo w takiej japońskiej wersji, Mos Burgerze, którego dobra jakość jest słynna na cały gaijiński świat w Japonii). A, no i podczas posiłku doświadczyłam najsilniejszego trzęsienia ziemi do tej pory w mej karierze, trzęsło dość mocno! Panika wywołana z tego powodu w Polsce była zupełnie zbędna, bo w Japonii po prostu trzeba się przyzwyczaić do tego, że raz na jakiś czas ziemia się kolebie... Japończycy w takich momentach patrzą po sobie mówiąc "jishin" (trzęsienie ziemi) i kontynuują dotychczas wykonywane czynności. Ale dziękuję za wszelkie wyrazy troski :)
Po posiłku przeszłam się jeszcze do księgarni, gdzie za 200 jenów, czyli jakieś 8 zł, kupiłam 3 japońskie powieści. Czy i kiedy je przeczytam to inna sprawa, ale samo ich posiadanie za tak małe pieniądze napawa mnie radością ;)
 wejście do praku
 zakupowa uliczka
 w parku można było odnaleźć jeszcze ślady jesieni
 jeden z ciekawych sklepików
 łódeczki na małe wycieczki ;)

 świątynia w środku parku

 domek (frima?) państwa Kato i Sato, tak urocze, że musiałam zrobić zdjęcie!
 gyudon podczas trzęsienia ziemi
 Kichijoji nocą
jeden z unikatowych sklepów w z winylami, starymi i nowymi płytami CD i DVD

Dobrze, że Tokio ma jeszcze wiele takich miejsc, które tylko czekają, żeby je odkryć!

czwartek, 22 listopada 2012

W japońskiej podstawówce

Wczoraj wraz z grupą 7 studentów zagranicznych wzięliśmy udział w zajęciach z dziećmi w szkole podstawowej. Społeczność miasteczka uniwersyteckiego Kunitachi organizuje od czasu do czasu takie wydarzenia, które pozwalają na wymianę kulturową pomiędzy japońskimi dziećmi a studentami z różnych krajów. Tym razem mieliśmy Kanadyjkę, Koreankę, dwie Chinki, Tajwankę (?), Niemca no i mnie, Polkę.
Po dotarciu do szkoły, która z zewnątrz przypominała bardziej więzienie niż miejsce, w którym przebywają dzieci, zostaliśmy poproszeni o zdjęcie butów i zaproszeni do małej klasy. I już tu czekała nas pierwsza niespodzianka, bo dostaliśmy małe wynagrodzenie za swoje przybycie! Co oczywiście jest miłe, ale zrobilibyśmy to za darmo... Następnie spotkanie z dziećmi. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, a dzieci po kolei przedstawiały nam przygotowane przez siebie prezentacje. Które zresztą były bardzo ciekawe! Z zaangażowaniem opowiadały o kulturze japońskiej, noszeniu kimona, japońskich grach, obyczajach, historii, mieliśmy również okazję spróbować swoich sił w kaligrafii oraz wypić prawdziwą japońską herbatę matcha i spróbować towarzyszących jej słodyczy.
Po zakończonych zajęciach zostaliśmy zaproszeni na dziecięcy obiad. Wszystko fajnie, ale przyznam, że była to jedna z bardziej obrzydliwych rzeczy, jakie jadłam w życiu i nie wiem, jak te biedne dzieciaki mogą to ze smakiem pałaszować i jeszcze brać dokładkę....
W każdym razie, wizyta w japońskiej szkole była ciekawym przeżyciem. W połowie grudnia to my mamy przygotować prezentację o swoich krajach. Wtedy to dopiero się będziemy denerwować! Tylko żebym znów nie musiała jeść tego obrzydliwego lunchu :P
 Basia, grupa B i Annie, grupa A, czekają na spotkanie z dziećmi.
 Przymiarka kimona!
 Próbujemy swoich sił w japońskich grach. Jak zwykle mi nie szło, powszechnie wiadomo, że nienawidzę tego typu zabaw, no ale spróbować trzeba było.
 Kaligrafujemy!
 Z nabożeństwem spożywamy herbatę matcha i japońskie słodycze.
 Dzieci uczyły nas manier przy japońskim stole.
 Najobrzydliwszy lunch świata: jakiś gulasz, sałatka, zimny krokiet, do tego słodki croissant, a wszystko zapite mlekiem. No wizyta w toalecie pewna. Pod względem jedzenia niewiele pomyliłam się z pierwszym więziennym wrażeniem tej szkoły :P
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i żegnamy się z dziećmi na najbliższy miesiąc!

Listopadowe zaległości

Minęły wieki, od kiedy umieściłam ostatniego posta! W Japonii czas mija jak szalony, ani się spostrzegłam, a tu już koniec listopada.... Ma szczęście, bardzo ładnego i słonecznego (no dobra, patrząc po aktualnej pogodzie za oknem to nie bardzo, ale przynajmniej dzisiejszy deszcz zmusił mnie do piżamowania w domu i nadrobienia blogowych zaległości, więc coś za coś).
A więc listopad, oprócz dużej ilości nauki (która zresztą sprawia mi satysfakcję), początków kariery modelki (o czym kiedy indziej, ale nie napalajcie się za bardzo, bo to tylko jednorazowa akcja) i chronicznego niewyspania (co regularnie odbijam sobie przynajmniej raz w tygodniu śpiąc do woli, więc się nie martwcie, no ale to niestety takie japońskie, że sen jest czasem sprawą drugorzędną), wybraliśmy się na przyjemną wycieczkę na górę Takao. Jest to góra położona jakieś 50 minut pociągiem od naszego akademika, więc aż grzech byłoby się tam nie wybrać żeby pooglądać kolory jesiennych liści drzew! Jako że wspinaczka jak to wspinaczka, czasem ciężka i marudziliśmy, a ludzi było pełno, ze względu na koyo (jesienne liście) i to, że dzień wcześniej padał deszcz i wszyscy gości zdecydowali się na wyprawę w niedzielę, pominę dokładniejsze opisy i po prostu umieszczę zdjęcia.
 U stóp góry, rozpoczynamy ponad 1,5 godzinną wspinaczkę.
 Widok z połowy trasy.
 Lauren z zapałem uchwycała jesienne kolory.
 Tłum ludzi piknikujących na szczycie.
 Miało być grupowe zdjęcie, ale Lauren i Banchan jak zwykle gdzieś się zapodziały!
Jak zawsze, jedzeniem musiało się skończyć, tym bardziej, że towarzyszył nam wilczy apetyt po wędrówce. Tu Takao ramen, smakował jak nigdy!

sobota, 3 listopada 2012

Z wizytą u japońskich dziadków

Od początku mojego pobytu w Japonii sprawują nade mną opiekę państwo Yamada, małżeństwo poznane podczas mojej zeszłorocznej praktyki w ambasadzie. Ponieważ oboje są już w wieku emerytalnym, traktuję ich jak trzecich dziadków i tak też nazywam w akademiku, wzbudzając ogólne zdziwienie: "to Twoi dziadkowie są tutaj? Jak miło, że Cię odwiedzili!" ;) Dzięki państwu Yamada zyskałam niezbędne wyposażenie pokoju: kołdrę, poduszkę, ręczniki, naczynia, przybory szkolne (z tego ucieszyłam się najbardziej :P). Kilka tygodni temu zabrali mnie do swojego domku letniskowego na wsi (o czym już pisałam), a dziś zaprosili mnie do swojego domu pod Tokio.
Dom państwa Yamadów znajduje się po drugiej stronie Tokio, w prefekturze Chiba (tej samej, w której znajduje się lotnisko Narita), więc dojazd trwa godzinę i kosztuje prawie 40 zł, ale za to pociąg odjeżdża z dworca położonego 15 minut rowerem od mojego akademika, no i nie trzeba się przesiadać, co jest bardzo wygodne. Państwo Yamada przyjechali po mnie samochodem na dworzec docelowy i pojechaliśmy do ich domu. Przy wejściu, jak to w każdym japońskim ogrodzie, rośnie sobie drzewko z owocami khaki, a na pergoli, na której zwykliśmy obserwować w Polsce winogrona, pnie się najzwyczajniej w świecie kiwi. Pani Harue Yamada nie mogła się nadziwić, że u nas nie ma takich widoków.
Po przyjeździe usłyszałam pierwszą dobrą wiadomość tego dnia: jedziemy jeść węgorza unagi! Wędzona ryba, polana słodkim sosem bajecznie spływającym na ryż, swoją prostotą tworząc arcydzieło smaku, zalicza się do moich ulubionych dań kuchni japońskiej. Niestety, wszystko co dobre, jest i drogie, dodatkowo w tym roku znacznie zmniejszyła się liczba węgorzy swobodnie pływających w japońskich wodach, dlatego unagi nie jest daniem, na które można pozwolić sobie na co dzień. (Swoją drogą traf chciał, że miałam dziś na sobie ten sam ubiór, co ostatnim razem podczas spożywania węgorza w Naricie tuż przed powrotem do Polski w zeszłym roku. Głęboko wierzę, że ma to jakiś tajemniczy związek :P)
Po węgorzu pojechaliśmy do pobliskiego Muzeum Narodowego. Niepozornie wyglądający budynek mieści w sobie prawdziwe skarby! W sześciu ciekawie zaaranżowanych salach można było obserwować historię Japonii, od najdawniejszych czasów okresu jomon, do restauracji Meiji i powojennej odbudowy kraju. Z pewnością można by było spędzić tam cały dzień, nie mieliśmy jednak tyle czasu, bo muzeum w 'okresie zimowym' (już?) zamyka się o 16.30. W drodze powrotnej wpadliśmy jeszcze do ogromnego centrum handlowego, w którym znalazłam płyn do soczewek w dobrej cenie (Mamuń nie przysyłaj mi z Polski, nie opłaca się - Japończycy są kompletnie zsoczewkowanym narodem i płynów tu pod dostatkiem) i nadaliśmy pocztą ekspresową paczkę do akademika. Pani Harue bowiem usłyszawszy, że mi zimno w pokoju, natychmiast zaprowadziła mnie do swojej szafy i wyjęła pięć różnego rodzaju nowych swetrów i tyleż samo szali: od ciepłego, przez kaszmirowy do apaszek, i wsadziła mi do paczki. Kochana pani Harue!
Po zakupach i powrocie do domu kolejna niespodzianka: na kolację oden. Ileż to razy w przydrożnych sklepach typu konbini (ang. convenience store, taka nasza Żabka) szerokim łukiem omijałam stoiska z nieapetyczni prezentującymi się brunatnymi kulkami, zanurzonymi w gorącym płynie, bojąc się spojrzeć do środka. A tu proszę, domowej roboty oden smakowicie pachniał przed moim nosem. Owe brunatne kulki to kawałki zmielonej ryby, zmieszane z mąką, przesmażone i podgrzewane w specjalnej zupie. Do tego dorzuca się wodorosty kombu, białą rzodkiew, roślinę zwaną konyaku (nieznanego mi pochodzenia; w smaku przypomina galaretkę, całkiem smaczne), ewentualnie kawałki kurczaka. Tak się tym najadłam, że nie miałam już miejsca na ryż z dodatkami, który dostałam na wynos do domu (jak i zresztą resztki odenu). Pani Harue dorzuciła mi do paczki jeszcze garść mandarynek, jabłka i pomidory (bo przecież lubię wszystkie warzywa i owoce, które są tu strasznie drogie) i termos do popijania gorącej herbaty w pokoju w pierwsze jesienne chłody. Z naręczem darów, pod którymi uginały mi się ręce, udałam się w drogę powrotną do akademika, a jadąc z dworca z trudem manewrowałam obładowanym tobołkami rowerem.
Może to i Japonia, a i dziadkowie tacy na niby, to i tak choć przez chwilę poczułam się jak w domu, kiedy po weekendzie w Zielonej Górze babcia daje mi paczuszkę, a mama zapakowane w termiczne pudełka jedzenie. I już widzę minę Edzika, który pyta: a w Poznaniu to pomidorów nie mają ("mają ale nie takie dobre") i pełną politowania minę Grzesia wyrażającą: kto to wszystko zje?
No jak to kto, Basia! :D Itadakimasu!

pełnia szczęścia i brzucha, unagi 3.11.2012

 dla potwierdzenia moich słów: unagi 8.12.2011 ;)

i na koniec oden!

piątek, 2 listopada 2012

Ikkyosai

Podczas gdy Polacy tradycyjnie masowo odwiedzają groby podczas Wszystkich Świętych, w pierwszy weekend listopada na uniwersytecie Hitotsubashi odbywa się święto, nazywane Ikkyosai (jap. 一橋祭). Jest to inne odczytanie znaków 一橋、które składają się na nazwę mojego uniwersytetu. Dosłownie oznacza to "jeden most", ale nazwa ta nie ma większego znaczenia, niż zwyczajowe. Nie odnalazłam również historii Ikkyosai, ale praktycznie każdy ważniejszy uniwersytet ma swoje święto. Związek Hitotsubashi z miastem Kunitachi, w którym się znajduje, zawsze był ścisły, dlatego podczas 3-dniowego święta bawią się nie tylko studenci, ale także mieszkańcy, którzy również wystawiają swoje stoiska, głównie z jedzeniem wszelkiego rodzaju.
Mając na uwadze fakt, że w Japonii tłok jest zjawiskiem powszechnym, a podczas weekendu ruch jeszcze bardziej się nasili, wczesnym rankiem wybraliśmy się małą grupą na pierwszy dzień zabawy. Stoiska dopiero się rozstawiały, studenci japońscy i zagraniczni rozgrzewali kuchenki i szykowali potrawy z całego świata: tajwańska bubble tea, koreańskie ostre kimchi, chińskie pierożki gyoza, mogolskie specjały, nawet niemieckie frankfurterki (choć kolega z Niemiec aż się wzdrygnął na widok spalonych na węgiel kiełbasek, które nie były godne niemieckiej nazwy....). Wielu znajomych zagranicznych studentów pomagało w przygotowaniach dań ze swojego kraju. Sama mogłabym wziąć czynny udział, niestety jestem jedyną Polką na całym uniwersytecie, więc raczej byłabym osamotniona w swoich działaniach....
Podczas jednego z ważniejszych wydarzeń w roku na Uniwersytecie Hitotsubashi swoje osiągnięcia prezentują również uczelniane kółka zainteresowań. Tak więc obejrzałam show tańca brzucha, poczułam się jak za dawnych lat w Spoko kibicując grupie tanecznej Cherish (swoją drogą są naprawdę dobrzy, powinniśmy się uczyć od Japończyków jak się tańczy!) i posłuchałam zawodzenia zespołu muzycznego. Dla dzieci były również zabawy w postaci malowania twarzy, a dla studentów ciekawe wykłady o japońskiej kulturze. Jutro odbędzie się wyczekiwany przez wszystkich konkurs piękności, Miss Hitotsubashi (na który zresztą wszyscy oczekiwali mojej kandydatury, ale jako że jednym z uczestników jest mężczyzna, raczej nie można traktować tego konkursu poważnie...).
 Szyld nad wejściem na Kampus Wschodni.
 Witamy na Ikkyosai!
 Tajwańskie stoisko z bubble tea, mleczną herbatą z żelkami z tapioki: moje śniadanie! Słodkie i pożywne ;)
 Skorupiak z grilla na dzień dobry.
 Dania kuchni koreańskiej (za którą swoją drogą nie przepadam, bo jest ostra i wręcz ocieka czosnkiem i przyprawą, której zapachu nie mogę pozbyć się ze swojej lodówki od miesiąca!!!)
 Irisz, pochodząca z Węgier, została zatrudniona na stoisku szwedzkim ;)
 Scena główna.
 Stoiska porozstawiane są na terenie całego kampusu.
 Symbol tegorocznego święta, postawiony w miejscu, gdzie zwykle znajduje się staw. Jednak ponieważ w ubiegłych latach studenci miewali zwyczaj kąpieli (umyślnie lub nie) w zimnej wodzie, od pewnego czasu na 3 dni święta spuszcza się wodę ze zbiornika.
Oraz pamiątkowe zdjęcie z tancerkami tańca brzucha :D

Ikkyosai potrwa jeszcze 2 dni. Moje ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne: dużo ciekawych wydarzeń, w które aktywnie angażują się zarówno studenci japońscy i zagraniczni, a także mieszkańcy Kunitachi. Gości dużo, a tłok jak na zielonogórskim Winobraniu. No właśnie: może stoiska z jedzeniem może różnią się potrawami, a twarze odwiedzających kolorem skóry, ale ostatecznie każde święto tego typu ma podobną atmosferę i sprowadza się do tego samego: aby się dobrze bawić. Dlatego z jednej strony smucąc się, że po raz pierwszy nie mogę tradycyjnie zapalić świeczki na polskich grobach, mieszkańcom Kunitachi i znajomym z akademika życzę dobrej zabawy podczas Ikkyosai!

środa, 24 października 2012

Docenić niedocenione

Bardzo jestem ostatnio zajęta. Nie dość, że ciągle gdzieś wybywałam w weekendy, to mam jeszcze dużo ciężkich przedmiotów na uczelni (które sobie zresztą sama wybrałam :P) i bywają dni, że chce mi się płakać po wyjściu z zajęć. Zwłaszcza seminarium przyprawia mnie o dreszcze, gdzie czytamy teksty po angielsku i streszczamy je po japońsku... Ale któż ma nie dać rady jak nie ja? Śmiesznie jest, jak na niektórych przedmiotach jestem jedyną Europejką... ;)
Przez te wszystkie zajęcia nie mam znów czasu na bieżąco nic pisać. W miniony weekend wybrałam się z panem Yamamorim do jego domku letniskowego w prefekturze Nagano, w okolicy góry Tateshina, która podobno jest słynna (słyszał ktoś o niej?) :D Była to bardzo miła wycieczka, domek uroczo położony wśród drzew, przypominający trochę nasze domki nad jeziorem (zwłaszcza pod względem temperatury w środku... można zamarznąć, jeżeli się nie przykryje kołdrą i 3 kocami, jak zrobiła to ja). Góry piękne, do tego powoli zaczęły się pokazywać żółte i czerwone kolory liści drzew. Wieczorem grupa znajomych, którzy dbają o domek pana Yamamoriego, co by się nie rozsypał podczas jego nieobecności, rozpaliła nam ognisko i przy dźwiękach japońskiej muzyki wszelkiego rodzaju robiliśmy grilla w japońskim stylu, czyli kładź na ruszt co się da i maczaj w sosie sojowym ;) Atmosfera była dość magiczna, ale niestety, przez zmęczenie całym tygodniem i ciągłe niewyspanie jakoś nie potrafiłam docenić tego wyjazdu... Dopiero patrząc na zdjęcia stwierdziłam, że jednak było fajnie ;)

 Po drodze pan Yamamori chciał kupić 'chleb' dla znajomych. Tak, oto japońskie pieczywo. A gdzie razowiec, gdzie żytni pełnoziarnisty i chlebek IG, ja się pytam? :(
 Urokliwe widoki na zjeździe z autostrady.
 Domek letniskowy pana Yamamoriego i ognisko przed nim. Na zdjęciu tego nie widać, ale pracujący tu robotnicy mieli misję, aby ściąć jedno drzewo, bo 'zasłaniało gwiazdy', więc uwijali się jak w ukropie, żeby to zrobić przed wieczorem (ale nie zdążyli).
 Następnego dnia rano pan Yamamori zabrał mnie i swoją wnuczkę na pobliskie pole golfowe na śniadanie.

 Powoli pokazują się jesienne kolory.
 W takich urokliwych warunkach można spędzić cały dzień grając w golfa. Jedyne 400 zł.
 Wspólne pamiątkowe zdjęcie.
 Podczas przejażdżki po okolicy zahaczyliśmy o piękne jeziorko tuż przy drodze.
 Jesień w pełni.
 Mamuń ta trawa specjalnie dla Ciebie. Chciałam Ci zerwać trochę do Pyrnika, no ale chyba by nie przetrwała.... ;)
 Widok z góry. Trudno uchwycić to na zdjęciu, ale wyglądało to, jakby jedno pasmo górskie nakładało się na drugie...!
 A już zupełnie w drodze powrotnej zajechaliśmy do Outletu odzieżowego. Tak powinien wyglądać 'dom handlowy', od razu zakupy byłyby przyjemniejsze!
A to widok z tarasu przed wejściem do mojego mieszkania na 5 piętrze akademika. Tak, to góra Fuji, symbol Japonii! Dziś było ją widać wyjątkowo wyraźnie.

A co poza tym.... To nauka, czytanie, przygotowywanie się na zajęcia... W weekend odbędzie się impreza Halloweenowa, na którą wszyscy czekają i szykują stroje! Dodatkowo, w sobotę wybieram się samotnie na przedstawienie teatru no (tradycyjnego teatru japońskiego, dla niektórych strasznie powolny i nudny...)! Dostałam darmowy bilet od wykładowcy ze społeczeństwa współczesnej Japonii, bo mówiłam na pierwszych zajęciach, że mnie interesuje kultura i teatr japoński (naprawdę?). Sam nie może iść, więc nie chce, żeby bilet się zmarnował i mi go dał. Czy to nie miłe? Ciekawa tylko jestem, ile wytrzymam, bo przedstawienie ciągnie się od 10 rano do 16 po południu a akcja rozwija się wyjątkowo powoli...
Aha, na koniec zapomniałabym dodać najważniejsze. Bardzo lubię mój uniwersytet! Na początku wydawało mi się, że to jakaś podrzędna uczelnia dla kiepskich studentów (nie wiem dlaczego tak myślałam, przecież starannie wybrałam właśnie ten uniwerek). Po miesiącu mogę jednak stwierdzić, że to był jak najbardziej trafny wybór. Wszyscy są tu mili, pomocni, ilość studentów w sam raz, tak, że wykładowcy mogą Cię zapamiętać, i ogólnie podejście do studenta jest bardzo indywidualne. Kampus jest świetny, pełen zieleni, mogę jeździć swoim rowerkiem (oby tylko nie padało! już dwa razy przemokłam do suchej nitki wracając do domu!). A co więcej, podczas tego miesiąca potwierdziło się, że Hitotsubashi jest jednym z najlepszych uniwersytetów, którego studenci równie dobrze mogliby startować na przodujący Uniwersytet Tokijski. Wcześniej wydawało mi się, że to ważne, renoma i tak dalej. Ale ja polubiłam Hitotsubashi takim, jaki jest, przyjazny, nastawiony na studenta, ale i wymagający i o wysokim poziomie. A niech sobie będzie i elitarny :)
Dziękuję, dobranoc :)