czwartek, 22 listopada 2012

W japońskiej podstawówce

Wczoraj wraz z grupą 7 studentów zagranicznych wzięliśmy udział w zajęciach z dziećmi w szkole podstawowej. Społeczność miasteczka uniwersyteckiego Kunitachi organizuje od czasu do czasu takie wydarzenia, które pozwalają na wymianę kulturową pomiędzy japońskimi dziećmi a studentami z różnych krajów. Tym razem mieliśmy Kanadyjkę, Koreankę, dwie Chinki, Tajwankę (?), Niemca no i mnie, Polkę.
Po dotarciu do szkoły, która z zewnątrz przypominała bardziej więzienie niż miejsce, w którym przebywają dzieci, zostaliśmy poproszeni o zdjęcie butów i zaproszeni do małej klasy. I już tu czekała nas pierwsza niespodzianka, bo dostaliśmy małe wynagrodzenie za swoje przybycie! Co oczywiście jest miłe, ale zrobilibyśmy to za darmo... Następnie spotkanie z dziećmi. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, a dzieci po kolei przedstawiały nam przygotowane przez siebie prezentacje. Które zresztą były bardzo ciekawe! Z zaangażowaniem opowiadały o kulturze japońskiej, noszeniu kimona, japońskich grach, obyczajach, historii, mieliśmy również okazję spróbować swoich sił w kaligrafii oraz wypić prawdziwą japońską herbatę matcha i spróbować towarzyszących jej słodyczy.
Po zakończonych zajęciach zostaliśmy zaproszeni na dziecięcy obiad. Wszystko fajnie, ale przyznam, że była to jedna z bardziej obrzydliwych rzeczy, jakie jadłam w życiu i nie wiem, jak te biedne dzieciaki mogą to ze smakiem pałaszować i jeszcze brać dokładkę....
W każdym razie, wizyta w japońskiej szkole była ciekawym przeżyciem. W połowie grudnia to my mamy przygotować prezentację o swoich krajach. Wtedy to dopiero się będziemy denerwować! Tylko żebym znów nie musiała jeść tego obrzydliwego lunchu :P
 Basia, grupa B i Annie, grupa A, czekają na spotkanie z dziećmi.
 Przymiarka kimona!
 Próbujemy swoich sił w japońskich grach. Jak zwykle mi nie szło, powszechnie wiadomo, że nienawidzę tego typu zabaw, no ale spróbować trzeba było.
 Kaligrafujemy!
 Z nabożeństwem spożywamy herbatę matcha i japońskie słodycze.
 Dzieci uczyły nas manier przy japońskim stole.
 Najobrzydliwszy lunch świata: jakiś gulasz, sałatka, zimny krokiet, do tego słodki croissant, a wszystko zapite mlekiem. No wizyta w toalecie pewna. Pod względem jedzenia niewiele pomyliłam się z pierwszym więziennym wrażeniem tej szkoły :P
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i żegnamy się z dziećmi na najbliższy miesiąc!

Listopadowe zaległości

Minęły wieki, od kiedy umieściłam ostatniego posta! W Japonii czas mija jak szalony, ani się spostrzegłam, a tu już koniec listopada.... Ma szczęście, bardzo ładnego i słonecznego (no dobra, patrząc po aktualnej pogodzie za oknem to nie bardzo, ale przynajmniej dzisiejszy deszcz zmusił mnie do piżamowania w domu i nadrobienia blogowych zaległości, więc coś za coś).
A więc listopad, oprócz dużej ilości nauki (która zresztą sprawia mi satysfakcję), początków kariery modelki (o czym kiedy indziej, ale nie napalajcie się za bardzo, bo to tylko jednorazowa akcja) i chronicznego niewyspania (co regularnie odbijam sobie przynajmniej raz w tygodniu śpiąc do woli, więc się nie martwcie, no ale to niestety takie japońskie, że sen jest czasem sprawą drugorzędną), wybraliśmy się na przyjemną wycieczkę na górę Takao. Jest to góra położona jakieś 50 minut pociągiem od naszego akademika, więc aż grzech byłoby się tam nie wybrać żeby pooglądać kolory jesiennych liści drzew! Jako że wspinaczka jak to wspinaczka, czasem ciężka i marudziliśmy, a ludzi było pełno, ze względu na koyo (jesienne liście) i to, że dzień wcześniej padał deszcz i wszyscy gości zdecydowali się na wyprawę w niedzielę, pominę dokładniejsze opisy i po prostu umieszczę zdjęcia.
 U stóp góry, rozpoczynamy ponad 1,5 godzinną wspinaczkę.
 Widok z połowy trasy.
 Lauren z zapałem uchwycała jesienne kolory.
 Tłum ludzi piknikujących na szczycie.
 Miało być grupowe zdjęcie, ale Lauren i Banchan jak zwykle gdzieś się zapodziały!
Jak zawsze, jedzeniem musiało się skończyć, tym bardziej, że towarzyszył nam wilczy apetyt po wędrówce. Tu Takao ramen, smakował jak nigdy!

sobota, 3 listopada 2012

Z wizytą u japońskich dziadków

Od początku mojego pobytu w Japonii sprawują nade mną opiekę państwo Yamada, małżeństwo poznane podczas mojej zeszłorocznej praktyki w ambasadzie. Ponieważ oboje są już w wieku emerytalnym, traktuję ich jak trzecich dziadków i tak też nazywam w akademiku, wzbudzając ogólne zdziwienie: "to Twoi dziadkowie są tutaj? Jak miło, że Cię odwiedzili!" ;) Dzięki państwu Yamada zyskałam niezbędne wyposażenie pokoju: kołdrę, poduszkę, ręczniki, naczynia, przybory szkolne (z tego ucieszyłam się najbardziej :P). Kilka tygodni temu zabrali mnie do swojego domku letniskowego na wsi (o czym już pisałam), a dziś zaprosili mnie do swojego domu pod Tokio.
Dom państwa Yamadów znajduje się po drugiej stronie Tokio, w prefekturze Chiba (tej samej, w której znajduje się lotnisko Narita), więc dojazd trwa godzinę i kosztuje prawie 40 zł, ale za to pociąg odjeżdża z dworca położonego 15 minut rowerem od mojego akademika, no i nie trzeba się przesiadać, co jest bardzo wygodne. Państwo Yamada przyjechali po mnie samochodem na dworzec docelowy i pojechaliśmy do ich domu. Przy wejściu, jak to w każdym japońskim ogrodzie, rośnie sobie drzewko z owocami khaki, a na pergoli, na której zwykliśmy obserwować w Polsce winogrona, pnie się najzwyczajniej w świecie kiwi. Pani Harue Yamada nie mogła się nadziwić, że u nas nie ma takich widoków.
Po przyjeździe usłyszałam pierwszą dobrą wiadomość tego dnia: jedziemy jeść węgorza unagi! Wędzona ryba, polana słodkim sosem bajecznie spływającym na ryż, swoją prostotą tworząc arcydzieło smaku, zalicza się do moich ulubionych dań kuchni japońskiej. Niestety, wszystko co dobre, jest i drogie, dodatkowo w tym roku znacznie zmniejszyła się liczba węgorzy swobodnie pływających w japońskich wodach, dlatego unagi nie jest daniem, na które można pozwolić sobie na co dzień. (Swoją drogą traf chciał, że miałam dziś na sobie ten sam ubiór, co ostatnim razem podczas spożywania węgorza w Naricie tuż przed powrotem do Polski w zeszłym roku. Głęboko wierzę, że ma to jakiś tajemniczy związek :P)
Po węgorzu pojechaliśmy do pobliskiego Muzeum Narodowego. Niepozornie wyglądający budynek mieści w sobie prawdziwe skarby! W sześciu ciekawie zaaranżowanych salach można było obserwować historię Japonii, od najdawniejszych czasów okresu jomon, do restauracji Meiji i powojennej odbudowy kraju. Z pewnością można by było spędzić tam cały dzień, nie mieliśmy jednak tyle czasu, bo muzeum w 'okresie zimowym' (już?) zamyka się o 16.30. W drodze powrotnej wpadliśmy jeszcze do ogromnego centrum handlowego, w którym znalazłam płyn do soczewek w dobrej cenie (Mamuń nie przysyłaj mi z Polski, nie opłaca się - Japończycy są kompletnie zsoczewkowanym narodem i płynów tu pod dostatkiem) i nadaliśmy pocztą ekspresową paczkę do akademika. Pani Harue bowiem usłyszawszy, że mi zimno w pokoju, natychmiast zaprowadziła mnie do swojej szafy i wyjęła pięć różnego rodzaju nowych swetrów i tyleż samo szali: od ciepłego, przez kaszmirowy do apaszek, i wsadziła mi do paczki. Kochana pani Harue!
Po zakupach i powrocie do domu kolejna niespodzianka: na kolację oden. Ileż to razy w przydrożnych sklepach typu konbini (ang. convenience store, taka nasza Żabka) szerokim łukiem omijałam stoiska z nieapetyczni prezentującymi się brunatnymi kulkami, zanurzonymi w gorącym płynie, bojąc się spojrzeć do środka. A tu proszę, domowej roboty oden smakowicie pachniał przed moim nosem. Owe brunatne kulki to kawałki zmielonej ryby, zmieszane z mąką, przesmażone i podgrzewane w specjalnej zupie. Do tego dorzuca się wodorosty kombu, białą rzodkiew, roślinę zwaną konyaku (nieznanego mi pochodzenia; w smaku przypomina galaretkę, całkiem smaczne), ewentualnie kawałki kurczaka. Tak się tym najadłam, że nie miałam już miejsca na ryż z dodatkami, który dostałam na wynos do domu (jak i zresztą resztki odenu). Pani Harue dorzuciła mi do paczki jeszcze garść mandarynek, jabłka i pomidory (bo przecież lubię wszystkie warzywa i owoce, które są tu strasznie drogie) i termos do popijania gorącej herbaty w pokoju w pierwsze jesienne chłody. Z naręczem darów, pod którymi uginały mi się ręce, udałam się w drogę powrotną do akademika, a jadąc z dworca z trudem manewrowałam obładowanym tobołkami rowerem.
Może to i Japonia, a i dziadkowie tacy na niby, to i tak choć przez chwilę poczułam się jak w domu, kiedy po weekendzie w Zielonej Górze babcia daje mi paczuszkę, a mama zapakowane w termiczne pudełka jedzenie. I już widzę minę Edzika, który pyta: a w Poznaniu to pomidorów nie mają ("mają ale nie takie dobre") i pełną politowania minę Grzesia wyrażającą: kto to wszystko zje?
No jak to kto, Basia! :D Itadakimasu!

pełnia szczęścia i brzucha, unagi 3.11.2012

 dla potwierdzenia moich słów: unagi 8.12.2011 ;)

i na koniec oden!

piątek, 2 listopada 2012

Ikkyosai

Podczas gdy Polacy tradycyjnie masowo odwiedzają groby podczas Wszystkich Świętych, w pierwszy weekend listopada na uniwersytecie Hitotsubashi odbywa się święto, nazywane Ikkyosai (jap. 一橋祭). Jest to inne odczytanie znaków 一橋、które składają się na nazwę mojego uniwersytetu. Dosłownie oznacza to "jeden most", ale nazwa ta nie ma większego znaczenia, niż zwyczajowe. Nie odnalazłam również historii Ikkyosai, ale praktycznie każdy ważniejszy uniwersytet ma swoje święto. Związek Hitotsubashi z miastem Kunitachi, w którym się znajduje, zawsze był ścisły, dlatego podczas 3-dniowego święta bawią się nie tylko studenci, ale także mieszkańcy, którzy również wystawiają swoje stoiska, głównie z jedzeniem wszelkiego rodzaju.
Mając na uwadze fakt, że w Japonii tłok jest zjawiskiem powszechnym, a podczas weekendu ruch jeszcze bardziej się nasili, wczesnym rankiem wybraliśmy się małą grupą na pierwszy dzień zabawy. Stoiska dopiero się rozstawiały, studenci japońscy i zagraniczni rozgrzewali kuchenki i szykowali potrawy z całego świata: tajwańska bubble tea, koreańskie ostre kimchi, chińskie pierożki gyoza, mogolskie specjały, nawet niemieckie frankfurterki (choć kolega z Niemiec aż się wzdrygnął na widok spalonych na węgiel kiełbasek, które nie były godne niemieckiej nazwy....). Wielu znajomych zagranicznych studentów pomagało w przygotowaniach dań ze swojego kraju. Sama mogłabym wziąć czynny udział, niestety jestem jedyną Polką na całym uniwersytecie, więc raczej byłabym osamotniona w swoich działaniach....
Podczas jednego z ważniejszych wydarzeń w roku na Uniwersytecie Hitotsubashi swoje osiągnięcia prezentują również uczelniane kółka zainteresowań. Tak więc obejrzałam show tańca brzucha, poczułam się jak za dawnych lat w Spoko kibicując grupie tanecznej Cherish (swoją drogą są naprawdę dobrzy, powinniśmy się uczyć od Japończyków jak się tańczy!) i posłuchałam zawodzenia zespołu muzycznego. Dla dzieci były również zabawy w postaci malowania twarzy, a dla studentów ciekawe wykłady o japońskiej kulturze. Jutro odbędzie się wyczekiwany przez wszystkich konkurs piękności, Miss Hitotsubashi (na który zresztą wszyscy oczekiwali mojej kandydatury, ale jako że jednym z uczestników jest mężczyzna, raczej nie można traktować tego konkursu poważnie...).
 Szyld nad wejściem na Kampus Wschodni.
 Witamy na Ikkyosai!
 Tajwańskie stoisko z bubble tea, mleczną herbatą z żelkami z tapioki: moje śniadanie! Słodkie i pożywne ;)
 Skorupiak z grilla na dzień dobry.
 Dania kuchni koreańskiej (za którą swoją drogą nie przepadam, bo jest ostra i wręcz ocieka czosnkiem i przyprawą, której zapachu nie mogę pozbyć się ze swojej lodówki od miesiąca!!!)
 Irisz, pochodząca z Węgier, została zatrudniona na stoisku szwedzkim ;)
 Scena główna.
 Stoiska porozstawiane są na terenie całego kampusu.
 Symbol tegorocznego święta, postawiony w miejscu, gdzie zwykle znajduje się staw. Jednak ponieważ w ubiegłych latach studenci miewali zwyczaj kąpieli (umyślnie lub nie) w zimnej wodzie, od pewnego czasu na 3 dni święta spuszcza się wodę ze zbiornika.
Oraz pamiątkowe zdjęcie z tancerkami tańca brzucha :D

Ikkyosai potrwa jeszcze 2 dni. Moje ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne: dużo ciekawych wydarzeń, w które aktywnie angażują się zarówno studenci japońscy i zagraniczni, a także mieszkańcy Kunitachi. Gości dużo, a tłok jak na zielonogórskim Winobraniu. No właśnie: może stoiska z jedzeniem może różnią się potrawami, a twarze odwiedzających kolorem skóry, ale ostatecznie każde święto tego typu ma podobną atmosferę i sprowadza się do tego samego: aby się dobrze bawić. Dlatego z jednej strony smucąc się, że po raz pierwszy nie mogę tradycyjnie zapalić świeczki na polskich grobach, mieszkańcom Kunitachi i znajomym z akademika życzę dobrej zabawy podczas Ikkyosai!