poniedziałek, 4 lutego 2013

Wiosna

Kiedy Polska zmaga się jeszcze z zimową szarością i pozostałościami po zimie (typu psie kupy na chodniku, pozimowy standard w Poznaniu!), do Japonii... zawitała wiosna! Wydaje się, że wraz z końcem zimowego semestru skończyła się również i zima. W ostatnim tygodniu każdy dzień był coraz bardziej słoneczny, pogoda zachęcała do spacerów, a obudziwszy się 2 lutego rano (tzn. o 14) i otworzywszy tarasowe oko, buchnęła na mnie pala ciepłego, wiosennego powietrza. Nie mogło obyć się bez małej przechadzki po okolicy!
 Nie wiem, co to za drzewo, ale kwitnie!


 Aktywni Japończycy w niedzielne popołudnie.
 Niestety, wraz z odchodzącą wiosną odchodzi też widok na górę Fuji z ostatniego piętra akademika.

Generalnie ostatni tydzień upłynął mi na zmaganiu się z dziwnym przeziębieniem i spotkaniach ze znajomymi wyjeżdżającymi na wakacje do domu albo żegnającymi się z Japonią na stałe. Jedno z takich spotkań odbyłam w pyyysznej wietnamskiej restauracji tuż obok naszego uniwersytetu! Prowadzona jest przez rodowitą Wietnamkę jako hobby, bo z racji, że mąż utrzymuje rodzinę, a ona sama ma na głowie 4 małe córki, nie może pozwolić sobie na otwarcie restauracji dłużej ni od 11 do 15. Pierwszy raz jadłam prawdziwą wietnamską kuchnię, oglądając zdjęcia koleżanki Wietnamki z pobytu w kraju i zdecydowanie muszę tam kiedyś pojechać!



papa Panda!

W piątek i sobotę żegnaliśmy się zaś ze znajomymi z akademika, najpierw w japońskim pubie (izakaya), potem w karaoke, a w sobotę elegancko ubrani na wytwornym party w akademikowej Plazie. Niejeden z nas uronił łzę, że dla wielu to już koniec japońskiej przygody i smutno się żegnać z przyjaciółmi... Lecz cóż, trzeba iść dalej i stawiać czoła nowym przygodom.

A właśnie, co do nowych przygód, to szykuję się na kolejną, wyjeżdżając w środę na tydzień do Hongkongu i tyleż samo czasu na Filipiny. Każdy wie, że trochę ze mnie cykor, więc oczywiście, że się boję jechać w nieznane, ale przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. A więc czekajcie na następne, tym razem hongkońsko-filipińskie raporty!

Po długiej nieobecności

Drodzy Fani, Wierni Czytelnicy!

Powracam po długiej nieobecności i od razu przepraszam wszystkich tych, którzy z niecierpliwością czekali na kolejny wpis z japońskimi wiadomościami. Zaniedbanie bloga to niefajna sprawa, bo jak nie uzupełniam go regularnie, to później zbiera się tyle rzeczy, o których warto napisać, że jest tego za dużo i ostatecznie nie piszę nic, oszołomiona ich ilością. A zawodzić rzeszy wiernych czytelników również nie można.

Ostatnie tygodnie, a właściwie ponad miesiąc, upłynęły mi bardzo intensywnie i kiedy znalazłam się na chwilę sama w pokoju, kalendarz wskazywał już 16 stycznia, śnieg za oknem, a na biurku sterta zadań semestralnych.
 Śnieg za oknem. Wygląda dnak w przeciwieństwie do Polski, tu zima trwała może dwa tygodnie...
 
Ale! Zanim przytłoczyły mnie szkolne papiery, korzystałam z uroków Japonii, wolnych dni i wizyty Grzesia.

Update: jest 4 lutego i za oknem 18 stopni, wiosna w pełni ;)
Update 2: po sesji zostało już tylko wspomnienie, a ja oglądam kolejny odcinek serialu. Ale o tym później, a teraz do rzeczy.


Święta.
Boże Narodzenie w Japonii nie przypomina w żadnym stopniu naszych Świąt. Owszem, ozdób choinkowych, drzewek bożonarodzeniowych i iluminacji jest bez liku, ale wszystko jest pozbawione tej magicznej atmosfery i jak dla mnie składa się po prostu na kolejny wymysł japońskiej popkultury. Dodatkowo, w grudniu złożyło mi się kilka prezentacji do zrobienia, trochę nauki i mimo, że był już przedświąteczny weekend, nie czułam tego lekkiego poddenerwowania i wyczekiwania na Wigilię, które do tej pory towarzyszyło mi co roku. Właściwie dopiero, kiedy usiadłam w kuchni, wałkując butelką wina ciasto na pierogi, z zakasanymi rękawami lepiąc dziesiątki ruskich i uszek na wieczorną kolację ze znajomymi, poczułam trud świątecznych przygotowań.

A nasza Wigilia? Była podwójna. Najpierw udaliśmy się do japońskiego domu, do którego zostaliśmy zaproszeni przez znajomych ze społeczności miasteczka Kunitachi i mogliśmy na własnej skórze doświadczyć japońskich 'Świąt'. Czyli: jedzą, piją, lulki palą. Tu butelka wytwornego szampana, sake, a na koniec tort z truskawkami, tak, symbol japońskiego Bożego Narodzenia. Brakowało jeszcze 'tradycyjnego' kurczaka z KFC (kolejny japoński rytuał na 24 grudnia) i byłoby idealnie-bożonarodzeniowo. Następnie udaliśmy się na kolację w gronie zagranicznych studentów. Każdy z nas przygotował typową potrawę ze swojego kraju, choć właściwie imprezę zdominowała lazania i gnocchi Francesco. Kto by pomyślał, że w Wigilię będę jadła włoską pastę... Ale moje pierogi też były niczego sobie! Ciast i słodyczy też był cały stół, więc w zasadzie niczego nie brakowało... No tak, trzeba było sobie jakoś zapełnić czas, ale wiele bym oddała, żeby po prostu zasiąść z rodziną przy białym obrusie, cisnąć się jak zawsze przy za małym stole i kłócąc o uszka. No cóż, za rok.
Tak mniej więcej wyglądała międzynarodowa Wigilia....
... a tak japońska!
A tu jeszcze tradycyjnie dla Mamy, złota choinka od jubilera Tanaka na Ginzie. W tym roku motywem przewodnim były postaci z bajek Disneya!

Sylwester.
A właściwie japoński Nowy Rok. To święto rodzinne i właściwie można powiedzieć, że w Japonii to właśnie pierwsze dni nowego roku odpowiadają naszemu Bożemu Narodzeniu. Otóż kiedy ja w Sylwestra wybrałam się na poszukiwanie kreacji na wieczór, większość Japończyków w pośpiechu robiła ostatnie zakupy na kilka dni wolnego, a w powietrzu czuć było atmosferę zbliżającego się czasu spędzonego z rodziną. I wtedy mi było smutno, że ja, tak obcokrajowiec, znieważam ich Święto, idąc wieczorem na imprezę, bo właściwie nie znam innego sposobu na spędzenie ostatniego dnia w roku. Sam Sylwester... Żadnego odliczania do północy, zapomnijcie o fajerwerkach, nawet Sylwester z Jedynką i Dwójką zapewnia więcej atrakcji niż Japonia. Tutaj wszyscy zbierają się w domu z rodziną, do północy oglądając coroczny konkurs śpiewania. Kiedy wybije już 24, je się makaron soba, tzw. toshikoshi soba (soba na przekroczenie roku) i idzie do świątyni złożyć pierwszą wizytę w Nowym Roku, modląc się o pomyślność. Czy nie przypomina to trochę naszego wigilijnego zwyczaju chodzenia na pasterkę?
A więc o by było bardziej japońsko, następnego dnia i my wybraliśmy się z Grzesiem na pierwszą wizytę w świątyni do świątyni Meiji w Tokio. Dotarliśmy tam koło południa i uwierzcie, było tłumnie! Jak na festynie. Staliśmy jakieś 2 minut w kolejce do świątyni, gdzie po dotarciu do celu wrzuciliśmy tylko pieniążka na jakąś białą ceratę rozłożoną przed ołtarzem, bo tyle w tym dniu składa się pieniędzy, że zbieranie ich w inny sposób byłoby uciążliwe. Po wyjściu ze świątyni z każdej strony stragany z jedzeniem, takoyaki, okonomiyaki, dango, no Winobranie jak się patrzy.
A po świątyni.. Czas na zakupy! W Japonii w pierwsze dni Nowego Roku króluje tzw. fukubukuro, czyli 'torebka szczęścia', której zawartość tradycyjnie jest tajemnicą. Każdy sklep przygotowuje swoje fukubukuro w promocyjnej cenie i kusi klientów. Ja ostatecznie zdecydowałam się na lucky bag z Body Shopu, ale kupiłam ją ponad tydzień później, dokładnie sprawdziwszy jej zawartość ;)


Nowy Rok.
Dzięki uprzejmości kochanej pani Harue i pana Yamady, mogliśmy z Grzesiem choć trochę doświadczyć prawdziwego japońskiego Nowego Roku. 2 stycznia zostaliśmy zaproszeni do domu państwa Yamada w Matsudo, prefektura Chiba (godzina drogi pociągiem z mojej Kodairy). Zostaliśmy ugoszczeni tradycyjnymi osechiryori, czyli potrawami noworocznymi. Są to pięknie przyrządzone i podane słodkie potrawy z fasoli, słodkich ziemniaków, mielonej ryby, właściwie co do, to inne osechi, więc ciężko nawet podać ich definicję. Przygotowuje się je w dużej ilości i właściwie cały okres Oshogatsu (nowego roku) upływa na ich jedzeniu. Tak nam smakowały, że po dwóch dniach ich jedzenia bolały nas brzuchy ;)
Tego dnia Grześ odbył swoją pierwszą wizytę w onsenie, czyli japońskich gorących źródłach pod dachem i od razu pokochał tę rozrywkę! (swoją drogą kto by nie lubił moczyć się w gorącej wodzie, w pięknej łaźni z widokiem na okolicę).
Razem z państwem Yamada pojechaliśmy nad brzeg oceanu, gdzie właściwie po raz pierwszy mogłam zetknąć się z bliska z japońskim morzem. Dziękujemy za całą gościnność!
 

 U państwa Yamada jemy osechiryouri.
 Wszystko ręcznie przygotowane przez panią Harue! Od lewej: to brązowe to konyaku, taka jakby galaretka z korzenia pewnej rośliny, to żółte u góry to pędy bambusa, potem marchewka z kapustą, ikra rybia, czarna słodka fasola, miks słodkich ziemniaków i kasztanów, mielona ryba (to z różową obwódką), warzywo zwane gobo (jakieś korzeniowe), potem pędy lotosu i kilka słodkich ziemniaków. Mieszanka wybuchowa!
 Tradycyjne 'ciasto' z mochi, czyli ubijanego ryżu, którym ozdabia się dom. Raczej niezdatne do spożycia, jak nasz baranek z cukru na Wielkanoc ;)
 Kolacja. Również z typowych potraw noworocznych.
 Nad morzem.
 Targ rybny.
 Latarnia.
 Pięknie tu, prawda?

 


Kioto.
Prosto z Matsudo udaliśmy się na nocny autobus do Kioto. Po długim poszukiwaniu przystanku autobusowego na ogromnej stacji Tokio, wsiedliśmy w końcu do ciasnego busa i przez 8 godzin podróżowaliśmy autostradą na zachód Japonii.
Co w Kioto? Zwiedzanie, zwiedzanie, zwiedzanie. To były tylko dwa dni, ale zobaczyliśmy naprawdę wiele, a Grześ wreszcie się cieszył z oglądania Japonii, jaką sobie wyobrażał: tajemniczą, pełną świątyń, małych uliczek i domków. A zdjęć zrobił setki!
 Minamiza, czyli teatr kabuki w Kioto.
 Droga do świątyni Kiomizu.


 Kiyomizudera.
 Świątynia Heianjingu. Zaczął nawet lekko padać śnieg.
 Ginkakuji., czyli Srebrny Pawilon.
 Hit wyjazdu! Przy schodzeniu z turystycznej trasy prowadzącej przez Drogę Filozofów natknęliśmy się na 'stołówkę Kioto', gdzie daniem dnia był kotlet. Uczta dla naszych europejskich żoładków!
 

 

 

 Przed pałacem cesarskim.
 Zloty Pawilon.
 

 

 Słynny ogród zen w Świątyni Śpiącego Smoka.
 I słynna misa do obmywania rąk.
 Zwiedzanie zakończyliśmy na nowoczesnym dworcu Kioto, gdzie nawet jest miejsce do urządzania ceremonii ślubnych. Ja w pawilonie ;)
 


Hakone.
Do kompletu naszych podróży dołączę również dwudniowy wyjazd do Hakone, również dzięki uprzejmości państwa Yamada! Hakone to tradycyjna miejscowość wypoczynkowa, znajdująca się na dawnym szlaku Tokaido prowadzącym z Tokio do Kioto. Dawniej to właśnie tutaj był 'punt graniczny', gdzie dokonywaniu kontroli podróżnych i zbierano myto. Ale właściwie to Hakone słynie głównie z pięknego widoku na górę Fuji i malownicze jezioro Ashiko. Góry, blask wody i roślinność Hakone tworzą naprawdę uroczy krajobraz. Zatrzymaliśmy się w ryokanie, czyli hotelu w japońskim stylu. Miejsce to szczyci się tym, że z kąpiąc się w hotelowych gorących źródłach można podziwiać górę Fuji. Niestety, pierwszego dnia musieliśmy się zadowolić 'jedynie' japońskim sake serwowanym podczas kąpieli, bo kapryśna góra Fuji nie pokazała swojego oblicza. Następnego dnia rano ukazała się jednak w całej okazałości, a wszystkie panie w kąpieli (przepraszam, aż ciśnie mi się na usta 'małpa w kąpieli', bo w onsenie to naprawdę się czuję jak taka rozwydrzona małpka pluskająca się w gorącej wodzie) nie szczędziły ochów i achów nad jej urokiem.
W ryokanie Grześ po raz pierwszy jadł kaiseki ryori, czyli mnóstwo malutkich dań podawanych w odpowiedniej kolejności, gdzie nawet zjedliśmy danie z trującej ryby fugu (ale była odpowiednio przyrządzona, trucizna wycięta, więc żyjemy).
 Jezioro Asiko i góra Fuji w tle.
 Jedno z wielu dań podczas kolacji, sashimi.
 Menu ;)
 Tajemnicze danie z ryby fugu. Sama ilość jest 'zabójcza' ;)
 Widok na górę Fuji z hotelowego pokoju o 7 rano.
 W siną dal statkiem!


 

 Zwiedzanie muzeum.
 Dawny punkt kontrolny na szlaku.
Soba, Tego nasze żołądki nie lubią :(

Było super. 14 stycznia Grześ wrócił do Polski, a ja do obowiązków na uczelni, które zajęły mi większość czasu do dziś.
Dalsze wieści wkrótce, a więc: stay tunned!