poniedziałek, 25 marca 2013

Wakacje

Wakacje na uniwersytecie japońskim to luksus, którego pozazdrości mi każdy polski student. Zdając wszystkie przedmioty w odpowiednim czasie można mieć calutkie dwa miesiące wolnego do wykorzystania na tysiąc różnych sposobów. Czas pomiędzy zakończeniem jednego semestru a rozpocząciem drugiego upłynął mi głównie na podróżach i spotkaniach. Najpierw szalony Hongkong i Filipiny, pożegnania, potem moc przywitań w Polsce i powrót do Japonii, z siostrą u boku na otarcie łez za wszystkimi pozostawionymi w ojczyźnie.
Ponieważ azjatyckie wojaże wydają się być już tak daleką przeszłością, ograniczę się w kilkuzdaniowym opisie. Zobaczyłam inny kawałek Azji, odważyłam się na podróż w nieznane, wsiadłam w tyle samolotów i innych środków transportu, że teraz świat stoi przede mną otworem. Pokochałam Hong Kong, ale też znienawidziłam smród tamtejszego jedzenia, wyleżałam się na zapas i opaliłam na Filipinach. Ale do rzeczy.

Hong Kong

Wcale mi się nie chciało jechać. Tydzień rzed podróżą zasiedziałam się w moim małym pokoiku w Kodairze, trochę chorując, trochę spotykając się po raz ostatni ze znajomymi wyjeżdżającymi na stypendia zagranicze lub wracającymi już do domu, tęskniąc za Polską i chcąc już wracać. Z niechęcią trochę się spakowałam i wsiadłam w autobus do Osaki, bo stamtąd mieliśmy wylot (prawie się na niego spóźniając, bo w ten dzień zima zaskoczyła drogowców w Tokio i 1/3 pociągów była odwołana, co znacznie utrudniło nasz transport z Kodairy do centrum). No ale zdążyliśmy, ja, Vittorio, Martin i Alexis, żadne z nas nieprzygotowane do rozpoczynającej się podróży... Potem jeszcze transport na Kansai Airport, malutki terminal Peach airlines i jesteśmy w HK.
Miasto przywitało nas o jakieś 15 stopni wyższą temperaturą niż w Tokio i nocnym autobusem kursującym regularnie z lotniska do centrum. Po pewnych trudnościach znaleźliśmy w końcu nasz hostel i znaleźliśmy się w tym mini pokoju, z mini łazienką użyteczną aż do bólu: w kabinie prysznicowej znajdowała się muszla klozetowa, czyż to nie błyskotliwe? (później okazało się, że to standard w tutejszych domach, aby oszczędzić na miejscu).
Hong Kong to ciekawe miasto, które chyba nigdy nie zasypia. Tyle się mówi, że to Tokio jest nocną stolicą świata, ale jak dla mnie to ulice HK są pełne życia i ludzi. Może to zasługa dzielnicy Mong Kok, w której mieszkaliśmy (gdzie mieszkają głównie 'lokalsi'), a może to bardziej europejski charakter tej dawnej kolonii brytyjskiej, nie wiem. Faktem jest, że całą noc ludzie gromadzili się przy budkach z jedzeniem na wynos, zamawiając coś lub grając w jakąś bliżej nieznaną mi grę,  nocne autobusy kursują regularnie, a dzielnica rozrywkowa na wyspie Hong Kong w niczym nie przypomina sztywnej Shibui, gdzie ludzie raczej chowają się w pubach czy klubach, przenosząc się  jedynie z jednego miejsca do drugiego.
No i morze! Kowloon, czyli kontynentalna część Hong Kongu, ma wspaniałą promenadę, po której można się po prostu przechadzać lub usiąść na chwilę i gapić się na wieżowce i neony przeciwległej wyspie Hong Kong albo na góry rozciągające się w głębi lądu. Widok, który się chyba nie nudzi. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale obecność wody zwykle wpływa u mnie pozytywnie na ocenę miasta!
Jeszcze w międzyczasie podróż do Makao, która okazała się bardziej szalona, niż myśleliśmy, gdzie powitaliśmy Nowy Rok chińsk, zjedliśmy kolację we włoskiej restauracji (tak żeby popróbować trochę lokalnej kuchni ;)) i pomodliliśmy się razem z makaoczykami (?) w świątyni. Atmosfera wieczoru przypominała naszą Wigilię, bo to święto rodzinne, a noce modlitwy kojarzą mi się z naszą pasterką, dlatego mieliśmy trochę namiastkę nie do końca świątecznych Świąt spędzonych w Japoni...

Kilka zdań przewodnich tej części wyjazdu:
1. Dziękuję globalizacji za Mc Donalds! Jedzenie w HK było dla mnie tak wielką zagadką, a wszystko to, co zamówiłam, kończyło się wielką porażką, że z radością codziennie przekraczałam próg miejsca, do którego w Polsce poszłabym jedynie w akcie desperacji późnym wieczorem... Ilość burgerów, które spożyłam podczas tych 6 dni przekroczyło chyba moją roczną średnią ;)
2. W dzień jest za dużo ludzi, dlatego najlepiej zwiedzać miasto nocą, więc do południa budzikom śmierć! Być może wychodzenie z domu o 14 i śniadanie o 16 to nie jest zbyt turystyczne zachowanie, ale za to nocą można o wiele spokojniej przechadzać się ulicami zatłoczonego w dzień miasta!
3. Nieznajomość tutejszych obyczajów nie oznacza, że nie możemy wziąć w nich aktywnego udziału. Właściwie zupełnie przez przypadek trafiliśmy do HK podczas chińskiego Nowego Roku i podczas naszego pobytu mogliśmy uczestniczyć w jego hucznych (naprawdę!) obchodach. Prawdziwe tłumy hongkończyków i obcokrajowców gromadziły się na podziwianiu parady, fajerwerków czy noworocznych wyścigach konnych (na które wybrałam się sama, ale było ekstra, jak na naszym zielonogórskim żużlu, tylko jakieś kilka tysięcy więcej ludzi ;) i nawet zrobiłam zakład, a mój koń był drugi. Nic nie wygrałam, ale byłam z siebie bardzo dumna)
I choć Alexis opuścił nas w połowie wyjazdu to i było super, ale zmęczeni nieustającym gwarem i tłumem Hong Kongu z radością przenieśliśmy się do kolejnego punktu podróży.

 Niezjadliwe hongkońskie street food....

 Aleja Gwiazd i moi towarzysze podróży ;)


 Przygotowania do noworocznej parady.

 Czyli fotograficzna lista rzeczy, które powinniśmy zjeść czy zobaczyć. Nie wypełniliśmy połowy!

 Tsing Tao! Pyszne chińskie piwo!


 Słynny hongkoński The Peak, niestety cały we mgle, która w sumie dodawała magicznego uroku...


HK nocą.


 Noworoczne olłtarzyki ustawiane przed domem z owocami i innymi darami dla bóstwa.


 Wielkie Budda w HK


 Nowy Rok w Makao, najbardziej europejskim miejscu w tej części Azji.


 Bazar noworoczny z czerwonymi lampionami/wiatraczkami, które Chińczycy zanosili do świątyni, świecili i ozdabiali domy.


Noworoczne fajerwerki.


Widok na wyspę Hong Kong z promenady Tsim Tsa Tsung.

Czas na Filipiny
Z pięknego, nowoczesnego Hong Kong Airport musieliśmy przenieść się na małe, lokalne Clark na Filipinach, gdzie przyszło nam spędzić noc, czekając na kolejny samolot mający nas zabrać na małą wysepkę Boracay. Podczas moich przygotowań przed podróżą czytałam wiele na temat różnych lotnisk i warunków, jakie na nich panują, i według zamieszczonych opinii 'lotnisko Clark nadaje się do spędzenia tam nocy'. Hmm.... No OK, po 14 godzinach spędzonych w miejscu rodem z tarantinowskich filmów grozy zdążyłam się przyzwyczaić do tego miejsca, ale nie powiem, aby spanie na trawie i lotniskowych krzesełkach w towarzystwie karaluchów i brakiem wody w ubikacji było komfortowym lokum ;) Kiedy wreszcie wsiedliśmy w samolot odetchnęliśmy z ulgą. Po wczesniejszym o 30 minut lądowaniu na pasie startowym między krowami a kurami powitała nas filipińska rzeczywistość: z każdej strony nagabywali nas tubylcy proponujący transport na wyspę, który swoją drogą był kolejną przygodą, bo po 1,5 godzinnej podróży zatłoczonym vanem z grupą stereotypowych Polaków (o tak, spotkałam nas i w Azji! początkowa euforia szybko zamieniła się jednak w zażenowanie, gdyż choć byli mili i według ich opowieści naprawdę zwiedzili kawał świata, to ich główne zainteresowania ograniczały się do zapewnienia sobie alkoholowej rozrywki na wieczór... :/ ech, czy musimy potwierdzać stereotypy?), czekała nas jeszcze podróż łódką, masa opłat wszelakich (podatki, transfer, klimatyczne; a miało być tak tanio!) i podróż z dość nieograniętym kierowcą tricykla do naszego miejsca noclegu. Uch. Ale ostatecznie znaleźliśmy się w tym raju na ziemi, w przestronnym apartamencie, w domu pod palmami, kilka kroków od białej plaży i morza. Cóż więcej dodać. Codziennie pyszne śniadania w pobliskiej restauracji, soki z owoców tak dojrzałych, że nigdy nie piłam lepszych, idealnie świecące słońce, nie za mocno, ale wystarczająco, żeby się ładnie opalić (co robiłam codziennie aby zapewnić sobie dawkę uszczęśliwiającego promieniowania na kolejne kilka miesięcy) i piękne zachody, którym robiłam zdjęcia seryjnie. Aż ciężko było wyjeżdżać, zwłaszcza, że najpierw musieliśmy się pożegnać z Martinem, a po powrocie do Kodairy z Vittoriem. Ale cieszyłam sie też na nadchodzący powrót do Polski!!!


 Urocze lotnisko Clark.


 Jedziemy na Boracay!



Boska Biała Plażą.


 Tak upływały nam leniwe dni...


Zachód słońca jak z obrazka. Choć nasz nad Bałtykiem wcale nie gorszy!


Polska.
Bardzo tęskniłam. Na lotnisku, ku mojemu zdziwieniu, bo już szykowałam się na samotny transport z walizkami, przywitała mnie kochana siostrzyczka. Po drodze z okien autobusu z radością patrzyłam na zaśnieżoną Warszawę, zachwycając się każdym budynkiem i ilością przestrzeni, której tak brakuje w Tokio! Po noclegu w stolicy z rana wybrałam się do Poznania, wreszcie spotkałam z zapracowanym Grzesiem i pojechaliśmy do Zielonej Góry. Potem wszystko potoczyło się tak szybko, że zanim się spostrzegłam, już trzeba było wracać: spotkania z rodziną, znajomymi, kosmetyczka, fryzjer, lekarze, podróże między Zieloną a Poznaniem, ukochane kawy z Grzesiem w Starym Browarze, docenienie Poznania na nowo, Manekin, impreza u Wasila, spotkania, spotkania, spotkania. Ogromna garść wspomnień w tak krótkim czasie, który przypomniał mi, gdzie naprawdę należę i gdzie jest moje miejsce. Dziękuję wszystkim i już tęsknię!


A teraz, siostrzana podróż i powrót do dzieciństwa. Obiecujemy z Karo relację w najbliższym czasie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz